Byłam wściekła. I gdyby nie ta wściekłość, padłabym, nieprzytomna ze
zmęczenia. Nie mogłam odpuścić, chociaż szliśmy w milczeniu już dobre
kilka godzin. Nie mogłam okazać takiej słabości, jaką okazałam nad
zerwanym mostem. Cały czas policzkuję się w myślach za tę histerią, w
którą wpadłam.
Po drodze wspięłam się na drzewo i zerwałam kilka owoców, które
widziałam, że jadła Poczwara. Chole*a, Poczwara. Tak bardzo przydałby mi
się teraz ten potwór i jego umiejętność wspinania się na drzewa.
Zrobiło się już ciemno. Znaleźliśmy miejsce w miarę suche wolne od drzew i zapaliliśmy niewielkie ognisko.
-Dzisiaj wszystko w stylu minimalistycznym - spróbował zażartować i
położył się obok ogniska. Siadłam przy nim, podciągając kolana pod
brodę.
-Hej... - podciągnął się i oparł na prawej ręce, lewą dotykając mojego
policzka. Nic nie powiedziałam, tylko wstałam, a on zrobił to samo.
-Możesz coś dla mnie zrobić? - szepnęłam. - Tylko obiecaj, że się zgodzisz.
-No, nie wiem. Najpierw powiedz, o co chodzi.
-Najpierw obiecaj.
W jego oczach widziałam wahanie, ale w końcu powiedział:
-Niech będzie. Zrobię to.
Wzięłam głęboki wdech. Nie zgodzi się. Ale obiecał.
-Uderz mnie.
Jego zaskoczenie było doskonale widoczne. Otwierał i zamykał usta jak ryba.
-Że co? - wydusił w końcu z siebie.
-Uderz mnie - powtórzyłam. - Z pięści. Spoliczkuj. Cokolwiek. Ukarz mnie za to, co zrobiłam.
-A co zrobiłaś? - zdziwił się i chciał dotknąć mojego policzka, ale
odetchnęłam jego dłoń. Jeśli mnie nie walnie, nie pozwolę mu się
dotykać. To też będzie kara dla mnie.
-Uciekłam ci. Zniszczyłam most. Zaczęłam panikować. Ja nigdy nie panikuję. Po prostu mnie uderz.
Milczał przez chwilę. Potem uniósł rękę. Poczułam strach i jednocześnie
ulgę. Zamknęłam oczy, czekając na cios, ale nie doczekałam się. Ręka,
która miała zadać mi ból, objęła mnie i przyciągnęła do ciepłej klatki
piersiowej.
-Nie - powiedział Luke, opierając podbródek na mojej głowie. - Tego nie zrobię. Nie musisz się karać.
-Muszę - zaoponowałam. - Gdyby nie ja, nie byłoby nas tu.
Westchnął ciężko, jego pierś uniosła się i opadła pod moim policzkiem.
-Wiesz, myślałem, że jesteś mądrzejsza. Nawet, jeśli to jest twoja wina -
a nie jest - nigdy bym cię nie uderzył. Powinnaś była o tym wiedzieć.
I ja westchnęłam i objęłam go ramionami. Opadliśmy na ziemię. On się
położył i mnie bojął, a ja ułożyłam głowę w zagłębieniu między jego
szyją a ramieniem.
Leżeliśmy przez chwilę w milczeniu, kiedy się odezwałam:
-Kiedyś w Chicago, gang terrorystyczny podłożył bombę w przęsłach mostu.
Złamał się, asfalt się zapadł, do środka wpadły setki samochodów. Wielu
ludzi zginęło. Byłam w ochotniczej grupie ratowników. Na moich
ramionach umarła matka trójki dzieci, które zostały w zgniecionym
samochodzie. Zmarły na miejscu, ale ja jej powiedziałam, że są
bezpieczne, lekarze przy ambulansach je badają, ale są w dobrym stanie.
Odeszła z uśmiechem, przekonana, że jej dzieci są bezpieczne. Byłam
smutna i wściekła. Nienawidziłam i nienawidzę nadal ludzi, którzy
podłożyli bomby. A mimo to zostawiłam ciało kobiety i pobiegłam pomagać
dalej. Dlaczego tutaj straciłam panowanie nad sobą, zalewałam się łzami?
Myślałam, że obecność drogiej osoby, powinna dawać siłę.
-Może - przyznał Luke, kreśląc kółka na moim ramieniu. - A może przy
drogiej osobie nie boimy się okazywać słabości, bo wiemy, że ona nas nie
opuści, bez względu na wady.
Uśmiechnęłam się szczerze. Czy on właśnie powiedział, że mnie nie opuści? I że wierzy, że ja nie opuszczę jego?
Nie skomentowałam, tylko uniosłam wzrok. On także patrzył na mnie.
-Zmiażdżę ci ramię. Rano będzie sine i konieczna będzie amputacja.
-Aż taka ciężka nie jesteś - zaśmiał się i spojrzał mi w oczy. Nie odwróciłam wzroku.
Luke? Jestem genialna :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz