wtorek, 22 września 2015

Napad na wioskę: Od Chloe

Najpierw jedna sprawa, a mianowicie jeśli ktoś zechce dokończyć to opowiadanie, tak nasza akcja się już zaczęła, proszę napisać: Napad na wioskę: *imię bohatera*. So let's do this!


Dzień jak co dzień. Wstałam, umyłam się. Wyszłam na zebranie łowców. Było słonecznie, ale nie upalnie. Co chwilę powiewał lekki wiaterek. Niebo nie skażone ani jedną chmurą. Można by rzec, pogoda idealna. Uzbrojona w dopasowany do mojej ręki sztylet, ruszyłam na łowy. Po chwili wpadłam w trans. Było idealnie. Poczułam zwierzynę. Kiedy byłam wystarczająco blisko, zaczęłam się skradać. Moją zdobyczą była łania. Okazała, wydaje mi się, ze to jakaś mutacja. Łanie zazwyczaj są zgrabne i drobne. Ta była umięśniona i potężna. Będzie idealną zdobyczą. Nagle coś rozproszyło ciszę panującą dookoła. Ludzkie głosy. Łania uciekła, a ja przeklinając ludzi, którzy byli tak lekkomyślni wspięłam się na drzewo. Ludzi było sporo, co najmniej dwa tuziny. Nie byli z naszej wioski. Niezrzeszeni. Ale oni nie grupują się w plemiona... coś było nie tak. Oni coś knują. Czułam to. Postanowiłam, że gdy tylko odejdą, wrócę do wioski i ostrzegę ludzi. Nie może być za późno.


<Ktoś? Przypominam, że pierwsze opowiadanie się ukaże>

Od Penelope CD Luke'a

Byłam wściekła. I gdyby nie ta wściekłość, padłabym, nieprzytomna ze zmęczenia. Nie mogłam odpuścić, chociaż szliśmy w milczeniu już dobre kilka godzin. Nie mogłam okazać takiej słabości, jaką okazałam nad zerwanym mostem. Cały czas policzkuję się w myślach za tę histerią, w którą wpadłam.
Po drodze wspięłam się na drzewo i zerwałam kilka owoców, które widziałam, że jadła Poczwara. Chole*a, Poczwara. Tak bardzo przydałby mi się teraz ten potwór i jego umiejętność wspinania się na drzewa.
Zrobiło się już ciemno. Znaleźliśmy miejsce w miarę suche wolne od drzew i zapaliliśmy niewielkie ognisko.
-Dzisiaj wszystko w stylu minimalistycznym - spróbował zażartować i położył się obok ogniska. Siadłam przy nim, podciągając kolana pod brodę.
-Hej... - podciągnął się i oparł na prawej ręce, lewą dotykając mojego policzka. Nic nie powiedziałam, tylko wstałam, a on zrobił to samo.
-Możesz coś dla mnie zrobić? - szepnęłam. - Tylko obiecaj, że się zgodzisz.
-No, nie wiem. Najpierw powiedz, o co chodzi.
-Najpierw obiecaj.
W jego oczach widziałam wahanie, ale w końcu powiedział:
-Niech będzie. Zrobię to.
Wzięłam głęboki wdech. Nie zgodzi się. Ale obiecał.
-Uderz mnie.
Jego zaskoczenie było doskonale widoczne. Otwierał i zamykał usta jak ryba.
-Że co? - wydusił w końcu z siebie.
-Uderz mnie - powtórzyłam. - Z pięści. Spoliczkuj. Cokolwiek. Ukarz mnie za to, co zrobiłam.
-A co zrobiłaś? - zdziwił się i chciał dotknąć mojego policzka, ale odetchnęłam jego dłoń. Jeśli mnie nie walnie, nie pozwolę mu się dotykać. To też będzie kara dla mnie.
-Uciekłam ci. Zniszczyłam most. Zaczęłam panikować. Ja nigdy nie panikuję. Po prostu mnie uderz.
Milczał przez chwilę. Potem uniósł rękę. Poczułam strach i jednocześnie ulgę. Zamknęłam oczy, czekając na cios, ale nie doczekałam się. Ręka, która miała zadać mi ból, objęła mnie i przyciągnęła do ciepłej klatki piersiowej.
-Nie - powiedział Luke, opierając podbródek na mojej głowie. - Tego nie zrobię. Nie musisz się karać.
-Muszę - zaoponowałam. - Gdyby nie ja, nie byłoby nas tu.
Westchnął ciężko, jego pierś uniosła się i opadła pod moim policzkiem.
-Wiesz, myślałem, że jesteś mądrzejsza. Nawet, jeśli to jest twoja wina - a nie jest - nigdy bym cię nie uderzył. Powinnaś była o tym wiedzieć.
I ja westchnęłam i objęłam go ramionami. Opadliśmy na ziemię. On się położył i mnie bojął, a ja ułożyłam głowę w zagłębieniu między jego szyją a ramieniem.
Leżeliśmy przez chwilę w milczeniu, kiedy się odezwałam:
-Kiedyś w Chicago, gang terrorystyczny podłożył bombę w przęsłach mostu. Złamał się, asfalt się zapadł, do środka wpadły setki samochodów. Wielu ludzi zginęło. Byłam w ochotniczej grupie ratowników. Na moich ramionach umarła matka trójki dzieci, które zostały w zgniecionym samochodzie. Zmarły na miejscu, ale ja jej powiedziałam, że są bezpieczne, lekarze przy ambulansach je badają, ale są w dobrym stanie. Odeszła z uśmiechem, przekonana, że jej dzieci są bezpieczne. Byłam smutna i wściekła. Nienawidziłam i nienawidzę nadal ludzi, którzy podłożyli bomby. A mimo to zostawiłam ciało kobiety i pobiegłam pomagać dalej. Dlaczego tutaj straciłam panowanie nad sobą, zalewałam się łzami? Myślałam, że obecność drogiej osoby, powinna dawać siłę.
-Może - przyznał Luke, kreśląc kółka na moim ramieniu. - A może przy drogiej osobie nie boimy się okazywać słabości, bo wiemy, że ona nas nie opuści, bez względu na wady.
Uśmiechnęłam się szczerze. Czy on właśnie powiedział, że mnie nie opuści? I że wierzy, że ja nie opuszczę jego?
Nie skomentowałam, tylko uniosłam wzrok. On także patrzył na mnie.
-Zmiażdżę ci ramię. Rano będzie sine i konieczna będzie amputacja.
-Aż taka ciężka nie jesteś - zaśmiał się i spojrzał mi w oczy. Nie odwróciłam wzroku.

Luke? Jestem genialna :P